Ten wieczór
mijał zupełnie inaczej niż wszystkie dotychczasowe wieczory spędzone w
towarzystwie siostry, przynajmniej zdaniem Marie. Czuła, że dzisiejsza noc
będzie inna od wszystkich. Miała wrażenie, że tej nocy wydarzy się coś co być
może zmieni ich życie na zawsze. I już nigdy nic nie będzie takie samo.
Zbliżała się
godzina 23:00 Clare właśnie kończyła piąte piwo niewyraźnie bełkocząc coś pod
nosem.
- Wydaje mi
się, że powinnaś wrócić do domu i położyć się spać Clare.
Pijesz
więcej niż zazwyczaj, a ja jak widzisz nieco ograniczyłam tą niewątpliwą dla
Ciebie przyjemność.
-Nie wiesz o
czym mówisz, piję tyle co zwykle, odczep się ode mnie, nie ma o czym mówić.
Marie
spojrzała na siostrę z litością i niedowierzaniem.
- Jest już
późno, a nie musimy przecież co weekend okupować tego baru do momentu, aż sami
nas stąd wyproszą. To staje się żałosne.
-Jeśli wyjdę
stąd teraz będę mogła wrócić tu dopiero za tydzień kochana.
-To
straszne...
Marie przewróciła
oczami i ostentacyjnie wstała od stolika przy, którym siedziała wraz z siostrą.
Narzuciła na siebie skórzaną kurtkę i nie oglądając się za siebie ruszyła w
stronę wyjścia. Kiedy złapała za klamkę
usłyszała sznapsbaryton Clare.
- Jasne, idź
sobie, zostawisz mnie tu samą tak jak zostawiłaś Vita.
On też był
dla Ciebie tak ważny jak ja w tym momencie?
Zaśmiała się
szyderczo i wróciła do sączenia piwa.
Marie nie
zwracając uwagi na słowa siostry wyszła z baru. Mimo, że nie powiedziała nic w
myślach miała ochotę rozszarpać ją na strzępy.
Przez jej
głowę przewijały się teraz różne obrazy od wydarzeń, które miały miejsce w
Toledo, po wizję morderstwa siostry w afekcie za słowa, które kilka minut temu
wypowiedziała na głos.
Pieprzona,
zapijaczona suka. Pomyślała w duchu. Sama nie jestem lepsza. Dobrze wiem, że ma
rację, mogłam wtedy mu pomóc, na pewno dało się go uratować, mogłyśmy uratować ich
wszystkich. Stchórzyłyśmy. Dałyśmy ciała. Oni liczyli na nas, a my
spieprzyłyśmy stamtąd nawet nie oglądając się za siebie.
Cicho
zaszlochała, kryjąc twarz w dłoniach.
Obie siostry
w dzień po ucieczce poprzysięgły zemstę na swoich oprawcach. Odwet za krzywdy
jakie wyrządzono im i ich przyjaciołom, z którymi wybrały się na wycieczkę do
tego przeklętego Toledo. Niestety wyrzuty sumienia i lęk przed tym co zobaczyły
w podziemiach były silniejsze. Chęć walki o przetrwanie, pragnienie życia
zatarły w pamięci ślady dawnej obietnicy i pogrzebały plany. Czas najwyższy to
zmienić pomyślała. Czas najwyższy odgrzebać pogrzebane.
- Już nic
nigdy nie będzie takie same, już nigdy.
Szepnęła.
W barze
robiło się coraz bardziej duszno i pusto, ludzie powoli opuszczali lokal, a dym
papierosowy przyprawiał Clare o mdłości. Przeszkadzało jej to więc odpaliła
niebieskiego Pall mall'a. Nienawidziła czuć tego smrodu, gdy sama nie paliła.
To ją przyprawiało o zawroty głowy i mdłości. Cholernie przypominało jej to
zapach Óscara.
Drogie perfumy, nikotyna i whisky. Jej zdaniem tak powinien pachnieć mężczyzna.
Kiedyś uwielbiała ten zapach. Teraz, kiedy od jego śmierci minęło 5 lat znienawidziła
tą woń do granic.
W jej życiu brakowało już miejsca.
Miejsca na cokolwiek co było kiedyś istotne, na jakiekolwiek wyrzuty sumienia,
miłosne porywy czy inne jej zdaniem już teraz groteskowe uczucia. Nie mogła
pozwolić sobie na tęsknotę, miłość czy chociażby chwilę uniesienia. Jej serce
zmieniło się już na zawsze, skute lodem skamieniało, odrzuciło wszystko co
kiedyś pozwalało jej oddychać i już nigdy nie było takie same. Doskonale
zdawała sobie z tego sprawę. Nazbyt dobrze wiedziała jakie reakcje zachodzą w
jej mózgu. Za wszelką cenę próbowała wyprzeć z siebie wszystkie emocje i
uczucia, które jeszcze tak niedawno nią miotały.
Pogrążona w retrospekcji nie zauważyła,
że sączy przez rurkę już tylko powietrze, nagle wybudzając się niby to ze snu
przypomniała sobie, że pozwoliła Marie wyjść samej z lokalu.
-Cholera! Niech to szlag! -Wrzasnęła
chyba zbyt głośno, bo wszystkie niedopite twarze nagle zwróciły się w jej
kierunku.
Nie zwracając uwagi na
resztę wybiegła szybko z baru. Na dworze padał deszcz. W wielkich kałużach
odbijał się księżyc oświetlając całą drogę niczym latarnie, a powietrze było
przeszywająco zimne. To ma być właściwie zima? Zapytała sama siebie. Dlaczego
nie ma u nas prawdziwej Zimy... Takiej jak w
Wisconsin u dziadków... Clare nie znosiła deszczu, nie cierpiała go
wręcz. Mimo to biegła tak szybko, że w chwilę czasu przemokła do suchej nitki.
Deszcz spływał po jej policzkach mieszając się ze łzami. Cholera. Obiecałyśmy
sobie, że zawsze będziemy trzymały się razem, że już nigdy więcej żadna z nas
nie zostawi drugiej, już nigdy. A ja tak po prostu pozwoliłam jej wyjść.
Złamałam obietnicę, zostawiłam ją, a teraz muszę ją odnaleźć zanim zrobią to
oni...