15:34

Rozdział I cz. 2

Ten wieczór mijał zupełnie inaczej niż wszystkie dotychczasowe wieczory spędzone w towarzystwie siostry, przynajmniej zdaniem Marie. Czuła, że dzisiejsza noc będzie inna od wszystkich. Miała wrażenie, że tej nocy wydarzy się coś co być może zmieni ich życie na zawsze. I już nigdy nic nie będzie takie samo.
Zbliżała się godzina 23:00 Clare właśnie kończyła piąte piwo niewyraźnie bełkocząc coś pod nosem.
- Wydaje mi się, że powinnaś wrócić do domu i położyć się spać Clare.
Pijesz więcej niż zazwyczaj, a ja jak widzisz nieco ograniczyłam tą niewątpliwą dla Ciebie przyjemność.
-Nie wiesz o czym mówisz, piję tyle co zwykle, odczep się ode mnie, nie ma o czym mówić.
Marie spojrzała na siostrę z litością i niedowierzaniem.
- Jest już późno, a nie musimy przecież co weekend okupować tego baru do momentu, aż sami nas stąd wyproszą. To staje się żałosne.
-Jeśli wyjdę stąd teraz będę mogła wrócić tu dopiero za tydzień kochana.
-To straszne...
Marie przewróciła oczami i ostentacyjnie wstała od stolika przy, którym siedziała wraz z siostrą. Narzuciła na siebie skórzaną kurtkę i nie oglądając się za siebie ruszyła w stronę wyjścia.  Kiedy złapała za klamkę usłyszała sznapsbaryton Clare.
- Jasne, idź sobie, zostawisz mnie tu samą tak jak zostawiłaś Vita.
On też był dla Ciebie tak ważny jak ja w tym momencie?
Zaśmiała się szyderczo i wróciła do sączenia piwa.
Marie nie zwracając uwagi na słowa siostry wyszła z baru. Mimo, że nie powiedziała nic w myślach miała ochotę rozszarpać ją na strzępy.
Przez jej głowę przewijały się teraz różne obrazy od wydarzeń, które miały miejsce w Toledo, po wizję morderstwa siostry w afekcie za słowa, które kilka minut temu wypowiedziała na głos.
Pieprzona, zapijaczona suka. Pomyślała w duchu. Sama nie jestem lepsza. Dobrze wiem, że ma rację, mogłam wtedy mu pomóc, na pewno dało się go uratować, mogłyśmy uratować ich wszystkich. Stchórzyłyśmy. Dałyśmy ciała. Oni liczyli na nas, a my spieprzyłyśmy stamtąd nawet nie oglądając się za siebie.
Cicho zaszlochała, kryjąc twarz w dłoniach.
Obie siostry w dzień po ucieczce poprzysięgły zemstę na swoich oprawcach. Odwet za krzywdy jakie wyrządzono im i ich przyjaciołom, z którymi wybrały się na wycieczkę do tego przeklętego Toledo. Niestety wyrzuty sumienia i lęk przed tym co zobaczyły w podziemiach były silniejsze. Chęć walki o przetrwanie, pragnienie życia zatarły w pamięci ślady dawnej obietnicy i pogrzebały plany. Czas najwyższy to zmienić pomyślała. Czas najwyższy odgrzebać pogrzebane.
- Już nic nigdy nie będzie takie same, już nigdy.
Szepnęła.

W barze robiło się coraz bardziej duszno i pusto, ludzie powoli opuszczali lokal, a dym papierosowy przyprawiał Clare o mdłości. Przeszkadzało jej to więc odpaliła niebieskiego Pall mall'a. Nienawidziła czuć tego smrodu, gdy sama nie paliła. To ją przyprawiało o zawroty głowy i mdłości. Cholernie przypominało jej to zapach Óscara. Drogie perfumy, nikotyna i whisky. Jej zdaniem tak powinien pachnieć mężczyzna. Kiedyś uwielbiała ten zapach. Teraz, kiedy od jego śmierci minęło 5 lat znienawidziła tą woń do granic.
W jej życiu brakowało już miejsca. Miejsca na cokolwiek co było kiedyś istotne, na jakiekolwiek wyrzuty sumienia, miłosne porywy czy inne jej zdaniem już teraz groteskowe uczucia. Nie mogła pozwolić sobie na tęsknotę, miłość czy chociażby chwilę uniesienia. Jej serce zmieniło się już na zawsze, skute lodem skamieniało, odrzuciło wszystko co kiedyś pozwalało jej oddychać i już nigdy nie było takie same. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nazbyt dobrze wiedziała jakie reakcje zachodzą w jej mózgu. Za wszelką cenę próbowała wyprzeć z siebie wszystkie emocje i uczucia, które jeszcze tak niedawno nią miotały.
Pogrążona w retrospekcji nie zauważyła, że sączy przez rurkę już tylko powietrze, nagle wybudzając się niby to ze snu przypomniała sobie, że pozwoliła Marie wyjść samej z lokalu.
-Cholera! Niech to szlag! -Wrzasnęła chyba zbyt głośno, bo wszystkie niedopite twarze nagle zwróciły się w jej kierunku.
Nie zwracając uwagi na resztę wybiegła szybko z baru. Na dworze padał deszcz. W wielkich kałużach odbijał się księżyc oświetlając całą drogę niczym latarnie, a powietrze było przeszywająco zimne. To ma być właściwie zima? Zapytała sama siebie. Dlaczego nie ma u nas prawdziwej Zimy... Takiej jak w  Wisconsin u dziadków... Clare nie znosiła deszczu, nie cierpiała go wręcz. Mimo to biegła tak szybko, że w chwilę czasu przemokła do suchej nitki. Deszcz spływał po jej policzkach mieszając się ze łzami. Cholera. Obiecałyśmy sobie, że zawsze będziemy trzymały się razem, że już nigdy więcej żadna z nas nie zostawi drugiej, już nigdy. A ja tak po prostu pozwoliłam jej wyjść. Złamałam obietnicę, zostawiłam ją, a teraz muszę ją odnaleźć zanim zrobią to oni...























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz